Zawsze strarałam się wyjechać choć raz w roku, wygrzać kosteczki i naładować baterie. W ubiegłym roku nie udało się, bo gdy w końcu dostałam wolne w pracy, byłam w zaawansowanej ciąży i nie miałam ani siły ani odwagi na podróże.
Tegoroczny wyjazd planowaliśmy już dawno, ale organizowaliśmy wszystko mimo wszystko na ostatnią chwilę. Jak zwykle...
Nasze oczekiwania nie były jakieś wygórowane: nie chcieliśmy lecieć zbyt daleko i miało być jeszcze dość ciepło. Z tygodnia na tydzień odpadały kolejne miejsca i w końcu zostały nam Kanary. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na najcieplejszą Fuerteventurę, a dokładniej wybrzeże Costa Calma.
Wycieczkę po raz pierwszy zabukowaliśmy przez Internet, co się okazało super sprawą. Na spokojnie mogliśmy porównać oferty, sprawdzić oceny hoteli i nie traciliśmy czasu na wyprawy do biura.
Trafiliśmy na w miarę dobry hotel, który jednak nie zachwycał. Największym plusem był widok na ocean. Jedzenie, obsługa i kilka innych rzeczy można by było poprawić, ale nie było tak źle. Pod materac nie zaglądaliśmy a toalety nie prześwietlaliśmy ultrafioletem, jak to niektórzy mają w zwyczaju.
Sama wyspa nas nie zachwyciła, choć na szczęście jej południowa część wyglądała ciekawiej. Krajobraz jest dość księżycowy, przeważają kamienie i przestrzenie pozbawione zieleni. Wszelkie rośliny rosną tylko w pobliżu hoteli, gdzie są sztucznie nawadniane. Do zwiedzania też nie ma za wiele, co akurat dla nas okazało się plusem. Mogliśmy spokojnie odpoczywać, bez uczucia, że tracimy okazję, by zobaczyć jakieś wspaniałości. Zwiedziliśmy najbliższą okolicę i to nam wystarczyło.
Pogoda na początku listopada była fantastyczna, choć kilka dni było bardzo wietrznych i raz dość mocno popadało. Słońce grzało nadal długo i mocno, woda w oceanie też miała znośną temperaturę. Czego chcieć więcej?
Leon ogólnie sobie bardzo fajnie radził, choć myślę, że to nie był najlepszy moment na takie wycieczki. Dlaczego?
- wychodziło mu kilka ząbków na raz i bardzo cierpiał.
- nie chodzi jeszcze, a ja nie byłam zbyt spokojna, gdy raczkował po tych brudnych podłogach.
- nie przesypia jeszcze nocy a do tego poprzez zmianę czasu budził się codziennie już po 5.
- nie je jeszcze normalnych posiłków, przez co trudno było go utrzymać przy stole a tym samym nasze posiłki to był stres.
- konieczność zabrania ze sobą zapasu pieluszek oraz słoiczków.
Prawdopodobnie wyjazd za kilka miesięcy wyglądałby inaczej, ale ja potrzebowałam odskoczni właśnie teraz. Tydzień wyrwany z codziennej rutyny, bez konieczności sprzątania i gotowania potrafi czynić cuda i dodać energii na zimowe tygodnie.
Tak więc mimo wszystko polecam taki wypad, nieważne jak daleko. To mnóstwo wspomnień i zapewne pięknych zdjęc. Możliwość, by maluszek spędził trochę więcej czasu z tatą.
A do tego warto wykorzystać fakt, że dzieci do ukończenia drugiego roku podróżują z darmo:)))
W następnym poście napiszę trochę porad odnośnie urlopu z takimi maluszkami:)
Póki co pozdrawiam!!!